4 kwi 2011

Otwórz okno

Są ludzie którzy potrafią w niesamowity sposób otworzyć się na otaczający zewsząd lub drzemiący w nich świat. Lepią wspaniały zamek, do którego wchodzimy z szeroko otwartymi oczami i buzią, a pistacjowa gałka zsuwa się z rożka i ląduje na ziemi. Pod warunkiem oczywiście że naszą percepcja jest jeszcze zdolna coś takiego dostrzec. Te dźwięki, te kolory, kształty, ruchy, kontrasty , kontrapunkty, flary, wątki … Każdy z nas ma coś co podziała na niego laser, przebije się do samego środka i naciśnie on, a naszymi żyłami popłynie słodki smak życia. Rezonujemy ze sztuką, z pięknem i nie-pięknem też , bo moim skromnym niedouczonym zdaniem niedzielnego obserwatora, to wszystko to nic tylko odbicie tego co w nas siedzi.  Buddyści mówią że przez artystów tworzących przenika dusza wszechświata, światło którego mogą nie pojmować, ale które promieniuje poprzez nich. 
Nie ma tutaj jednak metody, drzwi które moglibyśmy otworzyć żebyśmy mogli korzystać z tego przywileju nieskończenie. Jesteśmy oknem i jako takie możemy się co najwyżej otworzyć. Niektórzy zapominają o swojej naturze, albo wcale jej nie znają. Albo poznają i rozbijają je na kawałki nie mogąc jej pojąć. I tak dalej. Jestem zadeklarowanym fanem kreatywności ludzkiej i jednym z powodów dla których lubię być w Londynie jest to że mogę regularnie rzucić na nią okiem. Jest tutaj żyzny grunt na którym wielu się realizuje - włącznie w dużym stopniu ze mną, bo przysięgam że przeżyłem dzięki Londynowi więcej niż jedno życie w ciągu ostatnich lat (co to oznacza - trzeba pomieszkać, poszwędać się, popróbować ... pogimnastykować. Za słowami Louisa Armstronga - jeśli pytasz, nigdy nie zrozumiesz). Jedyne co mnie w te oko kole, to kiedy kreatywność uderza głową w ścianę kapitalizmu. A jeśli ją przebije, usilnie rozbiera się ją do naga i kładzie na taśmę produkcyjną.  Business is business. Wszystko jest produktem. Na szczęście są różne prądy, jest nadzieja. Posłańcy pozytywnej zmiany. Są i robią i się nie przejmują. Dostają dreszczyk emocji kiedy chodzą po Liverpool Street i widzą kolor. Oni nie dyskutują, nie czekają. Śnią swoje sny w dokładnie tym samym momencie kiedy je realizują. I świat się do takich ludzi nagina i wszyscy zbierają swoje pistacjowe gałki. Oprócz sceptyków, którzy dalej siedzą i mówią że duszno.

Osobiście, wolałbym żeby sztuka nigdy nie istniała, a słowo artysta zniknęło z wszystkich języków świata. Żeby każdy z nas był artystą w tym co robi, a wszystko co tworzymy w jakimś sensie było sztuką. Jakoś, gdzieś. Wszyscy nie tyle nadajemy na tej samej fali co jesteśmy jedną falą w wielkim soap-operowo rockowym przedstawieniu ala Meat Loaf granym przez maestro Wszechświat. A może wielki żart polega na tym że tak jest – tylko my tego nie widzimy, zastanawiamy się nad zastanawianiem, budujemy wieże i fasady, aż w końcu gubimy cel i zaczynamy błądzić po pustych korytarza w poszukiwaniu klucza do pokoju z oknem, żeby wyjrzeć z siebie i zaczerpnąć powietrza. Albo żeby przestać słuchać Meat Loaf. Nie każdy przecież ich lubi.

30 mar 2011

Pierwszy pieróg


Pisanie powraca do mnie jak bumerang. Od czasu do czasu zamachnę się w szerokim polu i puszczam całą aferę w niepamięć, tylko po to aby za parę miesięcy przejść po tym samym, mentalnym trawniku i się o nią przewrócić. Lubię pisać. Lubię jak cały ten bajzel pełzający mi po głowie przestaje się szlajać jak naładowany hormonalnie nastolatek i znajduje schronienie na jakiejś niezaludnionej  przestrzeni. Dużo już historii wyrzuciłem– własnej, cudzej i zmyślonej.  A może gdzieś siedzą, te początki, w nadpisanych sektorach dysków twardych na serwerach w Tajlandii. Może wymieszały się z pamiętnikami jakiegoś producenta bambusowych koszyków i może po odzyskaniu zainspirowałyby braci Wachowski do nakręcenia następnego filmu. Kto wie.
Wyciągam więc moje grube kolorowe kredki i maluje. Skłonności do przesady, ależ niewątpliwie. Uwielbiam ludzi którzy z tego jak poszli do sklepu po bułki potrafią zrobić historię. I nieważne czy zmyślili czy przyciągają te niezrozumiałe i dziwne wypadki po ludziach chodzące. Prawda to plastelina która przechodzi z rąk do rąk. Mam tu swoją wersję, a że rzeczy wokół mnie się robią ciekawsze i ciekawsze … chociaż o mopowaniu podłogi też mógłbym pisać godzinami. Tzw. mopping to naturalna metoda na osiągnięcie klarownego i przejrzystego umysłu, który zrodził niejedną pieśń i wers, zen artystów-dorobkiewiczów. Chociaż o mopowaniu to może tylko refreny powinno się robić. Bo inaczej rozpędzimy się jak Joyce i znów będzie Ulysses i łamanie ludzkich cierpliwości. 
Piszmy prosto, piszmy jak Dan Brown. Blah.
Czasami dotrze do człowieka coś naprawdę dobrego, inspirującego, powiew rzeczy które mają nadejść. Kapela Dizraeli and The Small Gods jest dla mnie czymś takim – połączenie folka, hip-hopu, funky i bluesa, wszystko zgotowane smacznie i pobudzająco w okolicach bioderstópdłoni. Zanim się obrócisz – gibasz się już, końcówki chodzą,  a ty słuchasz mimo że już dawno powinieneś iść spać. A może powinienem.  Ale świat czeka a nastolatek się buntuje. Kosmos zrobił tak że znów będę sprzedawał i znów będę reklamował. Zaprzysięgłem się kiedyś że tego robił nie będę. Miało być free, miały być kwiatki. Ale rzeczywistość objawiła się i rozporządziła inaczej. I jest fajnie.
Porzuciłem korporację, oddając się w ręce inspiracji i moich kredek. Doszedłem do wniosku, że goszcząc dwie połówki mózgu w mojej głowie, obie muszą zarabiać na utrzymanie. I gdzieś zagwizdała ta świadomość że jestem tu gdzie jestem i wszystko jest naprawdę dobrze . Naprawdę dobrze. I nic nie paliłem.